czwartek, 19 lipca 2012

Robię porządki i mam plan!

Moja ulubiona ciotka, Marta, jest młodsza od mojego taty (a swojego brata ;-)) o trzynaście lat. Uwielbiałam ją, a kiedy przyjeżdżała do nas, do Katowic, nie odstępowałam jej na krok! Być moze czasami miała dość uczepionego do nogi bachora, ale nigdy nie dała mi tego odczuć ;-)) zaplatała mi włosy w koronę z warkoczy, obdarowywała mnóstwem fajnych drobiazgów i książek (od Marty dostałam swoją pierwszą książkę Musierowicz, był to Kwiat kalafiora!) i smażyła genialne maleńkie pączki z serka homogenizowanego :-)) Ciocia pracowała wtedy w czymś w rodzaju rozdzielni prasy. Lubiłam tam chodzić, bo mogłam pooglądać gazety i wydębić druczki, z których potem robiłam nauczycielskie dzienniki do zabawy w szkołę (ile ja tam nastawiałam pał!!! ;-)). Dzis ma swój kiosk na rynku pewnej historycznej osady ;-), dziki ogród, w którym po kolana brodzi się w ziołach i dwóch świetnych synów. W pewnych aspektach jesteśmy z ciotką bardzo do siebie podobne, nawet charakter pisma mamy zbliżony, nie mówiąc juz o tym, ze obie wiecznie chodzimy z poobdzieranymi piętami ;-)) Odziedziczyłam tez po niej zamiłowanie do książek, gotowania, natury i...  bałaganiarstwa!!! Odkąd pamiętam, w pokoju cioci, kiedy mieszkała jeszcze ze swoimi rodzicami, a moimi dziadkami, stało mnóstwo szklanek i talerzyków, odnoszonych w końcu do kuchni przez babcię, której nagle zabrakło naczyń ;-)) Jak nie było wolnej szklanki, wiadomo było, gdzie iść: do Marty! Ja w swoich nastoletnich czasach robiłam dokładnie tak samo. A i do tej pory zdarza mi się  porzucić kubek czy sweter dokładnie tam, gdzie akurat stanęłam ;-) Bałagan robi mi się ot tak, niechcący zupełnie! Dopiero sprzątałam, a tu juz: klucze na murku zamiast na haczyku, bluza młodego na skrzyni zamiast w szufladzie, słoik z dżemem na blacie zamiast w lodówce i tak dalej, i tak dalej... Na tym polu walczę ze sobą z całych sił, albowiem oprócz tendencji do robienia rozgardiaszu w pięć minut, mam tez w sobie zamiłowanie do czystości i porządku, w związku  czym wiecznie chodzę z przysłowiową szmatą, wiecznie nieszczęśliwa i wiecznie  tracę na codziennych czynnościach mnóstwo cennego czasu! No nie, tak to nie moze być! Postanowiłam więc zrobić generalne porządki (szafki kuchenne stanowczo juz się ich domagały!), a potem ustalić codzienny grafik, który pozwoli mi na utrzymanie tego stanu rzeczy, bez poświęcania sprzątaniu wiecej,  niz godziny dziennie. 
I w ten oto sposób utknęłam właśnie w centrum ogromnego tornada, poniewaz mam tez tę miłą cechę, ze zanim zrobię błysk, najpierw doprowadzam dom do ruiny ;-)))) Wszędzie fruwają szmatki, papierowe ręczniki, bebechy z szafek, w tym mnóstwo drobiazgów, z którymi nigdy nie wiem, co zrobić (pojedyncze spinacze, klamerki, baterie, wyrwane z gazety przepisy, guzik itd.). Ale potem będzie pięęęęęknieeee!



środa, 18 lipca 2012

Trudne Polaków rozmowy... ;-))

Dziecko znalazlo na podłodze całe 5 groszy.

- O, dziozia (pieniazka) mam! - ucieszyło się i natychmiast zakomenderowało:
- Idziemy do sklepu!
- Ale jest juz późno
(22), to jutro, OK? A co kupisz?
- Chlebków kupię, bułeczki, kawę (kochane dziecko :-))), banany iiiii sociu! A nie, sociu jest... A więc - auta!!!
- Hmm, sporo tego :-)))
- No! i dziwę kupię!
- Hęęęę???
- W Tesco!! 


Na szczęście, wkrótce okazało się, ze dziwa to ciezarówa... Ufff ;-)))) Lista klepnięta ;-))

***

 Wchodzimy z Młodym do sklepu, przy drzwiach kręci się Czterolatek, wyraźnie znudzony; pokazuje mi samochodzik, nowy, bo jeszcze zapakowany.
- Ale masz świetny samochód! - zagajam :-)
- Noooooo! Nowy, babcia mi kupiła!
- Fajnie! My tez lubimy samochody!
- A ty?? - C
zterolatek celuje we mnie palcem - dlaczego nie kupiłaś mu (tu palec w Młodego) dzisiaj samochodu??
- Yyy, nie wiem, nie mam wytłumaczenia, no :-))))
- NO!
!!


***


Młody odbył karę za rzucanie w matkę skarpetkami i samochodami (zawiniłam bardzo, bo odmówiłam zakupu kolejnego modelu Volkswagena ;-))
Po przeprosinach, zwolniłam smarkacza z aresztu, pytając czy będzie juz grzeczny.
- Tak! Jakoś damy radę...

Minęło kilka minut, zdejmuję z blatu skarpetę, którą we mnie rzucił ;)))
- O, peta! rzuciłem!
- No rzuciłeś! WE MNIE!
- Ale pasiałem! (przepraszałem). I nawet cmok cmok bylo!!!



No. Było!
:-))))



wtorek, 17 lipca 2012

Magia drobiazgów - letnia odsłona i jaka zaraza zzera mi kwiatki :-)

Pierwsza odsłona codziennych drobiazgów ukazała się tutaj - klik klik. Jednak wtedy był luty, a dziś mamy połowę lipca i, jakby nie było, w codziennym uzyciu są zupełnie inne przedmioty. Myślę, ze kiedyś z wielką przyjemnością wrócę do tych zdjęć!

W stałym uzyciu jest malinowa kiecka, zakupiona na wyprzedaży w Camaieu. Uwielbiam ją! Podobnie, jak białą bluzeczkę z koronką, kupioną w Stradivariusie. Torebka, zakupiona wieki temu w Trollu chyba? za jakieś 10 zł, ma zepsuty zamek - jak większość moich torebek. Inne mają poobrywane uszy. Tak to jest, kiedy kazda torba jest za mała! Moze powinnam chodzić po mieście z walizką na kółkach? ;-)) Przemyślę to :-)))

Niebieski kapelusz kupiłam w zeszłym roku w Juracie :-) Pomarańczowe korale dostałam od wtedy-jeszcze-przyszłego-męza, turkusowe kupiłam u Mimi, a te z drewienkami, w środku, dostałam od byłego chłopaka, dawno temu ;-)) Lubię je, więc noszę :-)) Kremowa róza to zarazem broszka i spinka :-))

Kosmetyków nie uzywam zbyt wielu, zwłaszcza latem. Rzadko chodzę do drogerii, zresztą do sklepów z ciuchami podobnie, o co czasami ma zal moja mama: dziewczyny ciągle buszują w ciuchach, a ty co? A ja nie! :-))) Lubię czasem połazić po sklepach, ba! czasem potrzebuję tego, ale guru mody i urody (hehehe) to ze mnie nigdy nie będzie :-))) I dobrze, jest ich (guru owych)) dookoła wystarczająco duzo ;-)))
Jasny cień, krem BB Garniera, który bardzo lubię, tusz, kredka - tyle. I szampon Biosilk, na który skusiłam się, bo był  w bardzo promocyjnej cenie, a moje kudły są w takim stanie, ze juz nie wiadomo, co na nie kłaść i czym je myć. Pewnie ma w sobie mnóstwo chemii, ale takie włosy, jak po nim, to mam tylko prosto od fryzjera! No trudno, to tylko ten jeden raz! ;-))
 


No, ja tu o swoich przyjemnościach, a Pani Kitka tez sobie nie odmawia ;-)) O, prosz brdzo, oto niezbity dowód!


poniedziałek, 16 lipca 2012

o tym jak podnosiłam rolety za pomocą kontaktu, a potem przeniosłam się jakieś 40 lat wstecz

Nigdy do tej pory nie potrzebowałam kalendarza. Nie to, ze nie miałam, bo miałam, każdego roku, i teraz tez mam! I to dość opasłe tomiska, które mieściły w sobie wszystko, co nie było datą spotkania, wizyty czy egzaminu, bo to akurat, to ja miałam w głowie i zapisywać nigdzie nie musiałam. Co w takim razie zapisywałam? Ano proszę bardzo: przepisy kulinarne, aktualną wagę i wymiary (jak akurat miałam zryw do odchudzania), kuracje ziołowe (w okresie wzmożonego zainteresowania medycyną naturalną ;-)), listę książek: przeczytanych i do przeczytania, listę filmów: obejrzanych i do obejrzenia, spis ciekawych miejsc nad morzem i tak dalej, i tak dalej, same ważne rzeczy. W dawnych czasach były to wszelkiego rodzaju scenki szkolne (do dziś ryczę nad nimi ze śmiechu i chyba muszę popełnić w tym klimacie jakiś wpis), wycinki z Filipinki, pierwsze miejsca radiowej Listy Przebojów Pr. III, powklejane bilety kolejowe, kinowe i diabli wiedzą jakie jeszcze. A w czasach wyjątkowo cielęcych - roiło się w moich kalendarzach od wierszy Poświatowskiej i Jasnorzewskiej, przeplatanych moimi wypocinami oraz imionami aktualnych obiektów do wzdychania, otoczonymi, rzecz jasna, chmurą idiotycznych serduszek. No. Ale daty, godziny? Nigdy! Ja mam przeciez świetną pamięć.

Umówiłyśmy więc ostatnio (ja i moja świetna pamięć) naszego męza do dentysty. W dniu wizyty przypominałyśmy mu o niej jakiś milion razy (on nie ma tak świetnej pamięci i musi wszystko zapisywać w kalendarzu). Tuz po powrocie z pracy, mąz rzucił plecak w kąt, wyszorował zębiszcza i poleciał  w te pędy na umówione borowanie. Nie minęło pięć minut (do gabinetu mamy przysłowiowy rzut beretem), jak zadzwonił telefon:
- jesteś pewna, ze umawiałas mnie na dziś? bo pani mowi, ze mnie tu nie ma...
- jak nie ma, jak jesteś! umawiałam!
- no ale NIE MA...

Okazało się, ze wizyta, i owszem, umówiona była, ale na wczoraj. Hm.
Potem zadarzyło mi się zapomnieć o kilku innych datach i godzinach.
Potem zrobiliśmy z Młodym demolkę w ikeowskiej restauracji, wylewając colę i rozbijając miseczkę z pomidorówką, i niestety, nie mogę całej winy zrzucić na nieletniego. Komuś tu się wzrok pogorszył i rączka drzała :DD
Potem odpisałam na komentarz umieszczony na moim blogu - ale jak! Mam włączone mailowe powiadomienia o komentarzach, stąd wiedziałam, ze takowy się pojawił. I zamiast wejść na bloga jak człowiek i odpisać, wyprodukowałam się mailowo, klikając na  "odpowiedz" :DD

Az w końcu zdobyłam szczyt: wchodząc rano do pokoju Młodego, próbowałam otworzyć zewnętrzną roletę za pomocą włącznika światła. Gwoli informacji dodam, ze nie mamy automatycznych rolet, tylko zwyczajne, na sznurek; sznurek jest przy oknie, a kontakt po przeciwnej stronie, przy drzwiach. Czemu więc do tego kontaktu poleciałam, nie wiem. Ale osiągnęłam efekt, bo jasno się zrobiło, a jakze, tyle, ze nie światłem dziennym, a od żyrandola :DD Bardzo byłam zdezorientowana! Mina - bezcenna! Stałam w pokoju i  nie moglam pojąć, co właściwie się stało - ze rolety nadal zasunięte, a świeci!
I tym sposobem, mając na uwadze kompletne roztargnienie, zapominalstwo, bolący kręgosłup i kilka innych spraw, które lepiej zostawić dla siebie, doszłam do konieczności posiadania kalendarza, w którym będę zapisywała umówione spotkania i ważne wydarzenia, a także, jeśli zajdzie taka potrzeba, instrukcję  obsługi rolet, tudzież piekarnika :-)) Ale to później!

Tymczasem w weekend przenieśliśmy się w czasy mojego wczesnego dzieciństwa i jeszcze trochę przed. Nie planowaliśmy, ot, tak wyszło. Najpierw, na wyprzedaży w Matrasie, wpadła mi w ręce, za całe 6.99, książka Małgorzaty Kalicińskiej "Fikołki na trzepaku". Mimo, ze autorka jest w wieku mojej mamy, wiele rzeczy pamiętam, kojarzę, również z opowiadań. Fajnie się czyta!


A w sobotę pojechaliśmy w pewne miejsce, które mieliśmy odwiedzić tydzień temu, ale nie zdążylismy:

Muzeum PRLu w Rudzie Śląskiej to duzo więcej niz zbieranina przedmiotów z minionej epoki. Organizowane są tam przeróżne wystawy, imprezy i koncerty, a takze lekcje historii - dla szkół. W sali kinowej mozna obejrzeć stare kroniki filmowe :-) Małemu, oczywiście, najbardziej podobały się samochody!

Ja z kolei najbardziej lubiłam buszować we wnętrzach, tym bardziej, ze mozna, a nawet trzeba było zaglądać do szafek, szuflad i lodówki :-) Mozna tam znaleźć wiele skarbów! Sporo czasu spędziliśmy tez w sali wystawowej i w kinie :-))





A niedziela upłynęła nam pod znakiem kultowego "Misia" i Polskich Kronik Filmowych z lat siedemdziesiątych.
Faaaajnie było! Na wszelki wypadek piszę o tym tutaj, żeby nie zapomnieć :DD